Mgła.
Nie widzisz nic.
Czarno.
Biało.
Czerwień.
Krew.
Znów nie widzisz nic.
Łapiesz oddech.
Bolesny.
Gorzki.
Oddech.
Nie widzisz nic.
Czarno.
Biało.
Czerwień.
Krew.
Znów nie widzisz nic.
Łapiesz oddech.
Bolesny.
Gorzki.
Oddech.
Wciągam na siebie czerwoną sukienkę, te którą tak zapalczywie zdzierałeś ze mnie wczorajszej nocy. Chwytam paczkę Marlboro i najciszej jak tylko potrafię wychodzę na balkon. Podpalam pierwszego i wciągam głęboko dym przemieszany z wonią budzącego się miasta. Obserwuję wschodzące słońce, a zimny wiatr gra w jakąś dziwną grę z kosmykami moich czerwonawych włosów. Czuję do siebie żal i rosnącą do granic możliwość pretensje. Pretensje do ciebie, do siebie, do świata. Moje serce zaczyna drżeć, a to drżenie, udziela się wszystkim innym częścią mojego ciała włącznie z palcami, które tylko mocniej zaciskają się na biało-pomarańczowej rurce, gdy czuje twoje ciepło za sobą. Moje płuca po brzegi wypełniają się twoim zapachem, zapachem twoich perfum. Każdy pęcherzyk płucny otrzymuje te destrukcyjną dawkę narkotyku. Każda komórka mojego ciała zaczyna żyć tylko tobą. Składasz pocałunek na moim ramieniu, palcami wędrujesz w okolice pępka, gdzie wczorajszej nocy zostawiłeś kolejnego siniaka. Naciskasz purpurową skórę, czym sprawiasz mi ból, ale to nie jest zwykły ból – on jest przyjemny. Między nami panuje cisza wypełniona po brzegi dziwnym napięciem, pewnym rodzajem magii. Dokładnie studiuję lazurowe niteczki rozciągnięte miedzy źrenicą a ciemnym brzegiem twoich tęczówek. Przejeżdżam opuszkami palców po twoim torsie, a na twoich ustach pojawia się delikatny uśmiech. I choć jesteś mi teraz potrzebny, tak jak ja tobie 10 godzin temu w czerwonej, satynowej pościeli, to i tak wiem, że zaraz powiesz to znienawidzone przeze mnie – Muszę już iść.
Na
samą myśl o tym, moje małe dłonie zaciskają się w pięść, a czerwone paznokcie
wbijają się w skórę aż do krwi. Oczy zachodzą mi mgłą i mam nieodpartą ochotę
cię
uderzyć.
Widzisz co się ze mną dzieje. Chwytasz mnie za nadgarstki,
przyciągasz do siebie i zamykasz w niedźwiedzim uścisku. A ja? Ja wypowiadam
błagalnym tonem twoje imię i wybucham płaczem. Łzy spływają po moich bladych
policzkach, lądują na twojej koszuli, skórze – wsiąkają w nią jak krew.
Chciałabyś być jedną z nich –wsiąknąć w jego skórę i być częścią niego.
-Wrócę za miesiąc – rzucasz i tylko mocniej mnie tulisz. Na te słowa moja szczęka zamyka się w żelazny ucisk, a twarz wyraża czysty ból. Gładzisz moje policzki i żegnasz się czułym pocałunkiem, który usilnie próbuje przedłużyć.
Wychodzi.
I już go nie ma.
I znów nie masz siły.
I znów chcesz zasnąć i się nie obudzić.
Znów.
I już go nie ma.
I znów nie masz siły.
I znów chcesz zasnąć i się nie obudzić.
Znów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz